wtorek, 8 sierpnia 2006

Na kolonii fajnie jest ..

Studiuję pedagogikę. "Co by tu robić na wakacjach?". Pomyślałam jak tylko przeszłam pierwszy egzamin w tym semestrze. Przeważnie jeździłam na zachód dorobić sobie na studia i na życie, praca na czarno, raczej bez możliwości rozwoju, bo przecież jak można rozwinąć swoje umiejętności sprzątając domy i to po 3,4 dziennie, albo wycierając tyłek starszej pani która nienawidzi Polaków?

Mniejsza o to. "W tym roku ma być inaczej!!!" - powiedziałam. Zrobię coś dla siebie, dla mojej przyszłości. Postanowiłam zaopiekować się dzieciakami na kolonii. Zawsze to jakiś wstęp do praktycznego wykonywania zawodu. Moje doświadczenie to opieka nad dzieciakami z mojej wsi w świetlicy środowiskowej, wyjazdy właśnie z nimi na obozy, albo też praktyka w szkole gdzie się uczą. Nawet nie wiedziałam, jak jestem zielona.

Wyjazd do Głogowa, pusty autobus,podróż trwa 2 godziny, jedzie ze mną mój chłopak, zmusiłam go żeby zrobił kurs na wychowawce (ale o tym później). Dotarliśmy na miejsce odbieramy dzieci, rodzice kontrolują z kim ich pociechy będą spędzać kolejne dwa tygodnie. Dzieci siedzą, poruszone i szczęśliwe, że jadą. Nawet nie wiedzą jak sobie odpoczną od tego co po powrocie czeka ich znów w rodzinnym domu.

Na miejscu blond lampucera (kierowniczka), pomarszczona jak rodzynek, po 3 operacjach plastycznych w 12 cm szpilkach rozdziera wypudrowaną mordkę. Pokoje dzieciaków 10 osób. Ja dostałam 20 dziewczynek 11-12 lat i 13-14 lat (tu po raz pierwszy zobaczyłam czym jest w praktyce akceleracja rozwojowa w poszczególnych przypadkach). „My boy” miał 16 chłopców. Też w różnym wieku.

Nasza kadra to Gryzelda - kierowniczka, pan ratownik - który nie znosi dzieci, pani ratownik - stara panna, która była tu chyba za karę, pani od KO - wielki szef zamieszania, ale w ogóle nie chodzi mi o zajęcia dla dzieciaków, bo tych to było jakby kot napłakał, pani socjoterapeutka - która trochę pomyliła się w wyborze zawodu, gdyż świetnie radziła sobie, ale z indywidualnym przypadkiem. Gdyby nie szkoła, której zawdzięczam bądź co bądź choć trochę wiedzy teoretycznej, to oczywiście uznałabym wszystko jako absolutny porządek kolonii, pani Asia - pedagog z prawdziwego zdarzenia, nie chodzi o to, że była tu z dziećmi ze swojej świetlicy, bo to ułatwia tylko sprawę, ale o to że radziła sobie świetnie z tymi nawet najbardziej zagubionymi dziećmi z innych grup, też z mojej, pani Gosia - bez komentarza (może tylko tyle, że ona tu na urlop przyjechała i praktycznie całą kolonię spędziła sama z sobą, a ci najmłodsi chłopcy, których miała z przydziału pozostawieni byli sobie samym). Wychowawcy którzy wieczorami nie chcieli wyjść na karaoke na piwko byli be, więc raz (w ciągu tych 2 tygodni) wyszliśmy z moim kochanym, było już chyba dobrze po godz.24, kiedy wreszcie w pokojach była cisza, a tu jeszcze Nowy Sącz przyjechał na ten turnus więc im dyżury zostawiliśmy. Na imprezie się spaliłam, bo pani od KO powiedziałam, że nie jestem w jej obozie przeciwko Asi, bo ją bardzo lubię za pewne cechy, choć to prawda, że ma swoje dziwactwa, co nie oznacza, że zaraz trzeba kobietę zaszczuć, no i od tej pory byliśmy również wrogiem nr 1.

Nie lubię ludzi, którzy uważają, że pozjadali wszystkie rozumy. Przez to stają się przecież tacy ograniczeni czasem w niektórych tylko kwestiach, a czasem wszystko jest utartym wzorcem. Momentami też taka jestem, ale rzeczywistość szybko sprowadza mnie na ziemie. Do końca życia będę się starać być elastyczna, otwarta na wiedzę bo tej nigdy nie za wiele. Jeśli zamknę się w jakiś dziwnych ramach to jestem stracona, zwłaszcza jako przyszły pedagog.

Na imprezy nie chodziłam więcej, no chyba, że z dziećmi. Zabrałam Karola (kierowniczka zafundowała mu trzy balony, dwa wafelki, mechanicznie zaśpiewane sto lat i rzecz jasna trzy buziaki), który miał urodziny, moją 20-stkę dzieciaków, grupę Jędrusia i Asi, żeby pośpiewały na karaoke, gdzie wszystko było dedykowane dla bohatera dnia.

Dni to przeważnie plaża, spacery na miasto na wiatraki na molo, posiłki, czas odpoczynku i zabawy, drobnych przyjemności i niedojrzałych romansików. Czas wieczorami mijał na uspokajaniu dzieciaków podczas ciszy nocnej, a sprawa była ciężka bo dyżury były dla dwóch osób, na ok. 20 dzieci, a co drugi dzień była dyskoteka, po której maleństwa nawet nie zamierzały spać. Jak już były w łóżkach to można było być prawie pewnym, że nie zafundują nam niespodzianek takich jak na poprzednim turnusie, kiedy to dzieciaki przez okna uciekały z ośrodka do kierowniczki mówiły „ty stara kurwo” paliły jawnie fajki (te zjawisko powszednie u nas się nie rzucało tak w oczy choć wiedzieliśmy kto pali), popijały browarki. Kadra męczyła ich ćwiczeniami fizycznymi, które też stosowałam kilka razy, żeby zmęczyć trochę dzieciaki na słodki sen. Miałam tą przyjemność, że dyżury zaraz po przyjeździe przypadały wszystkim, choć na terenie ośrodka byłam ja, Jędrek i Asia, a reszta się cicho ulotniła.

Hałasy w jednym pokoju, wchodzę i słyszę .. spierdalaj, zapalam światło,wszyscy „śpią”, wychodzę mówię dobranoc, gaszę światło, słyszę...kurwa (tak, to była ostatnia noc tamtego turnusu, wielkie.. ufffff).

Tak w ogóle to na miejscu dowiedziałam się, że dzieci z tego turnusu pochodzą z rodzin zagrożonych patologią. Co mnie ucieszyło, bo przecież sama miałam na świetlicy takie dzieciaki. Co innego jednak kiedy zna się całą historię rodziny, a kiedy czyta się same superlatywy w karcie dziecka. Problemy wychowawcze wychodzą wówczas w trakcie turnusu. Już zdążyłam poznać 40 osóbek na tyle, że zwierzali mi się z problemów, wątpliwości, że wiedziałam jaką mają sytuację w domu, naprawdę je rozumiałam, pochodzę przecież z takiego samego środowiska jak one. Z takiej samej biedy i takiego bajzlu, gdzie rodzice uważali, że żyją za karę i gdzie wódka płynęła potokiem. Mnie tylko nikt nie bił nie szarpał nie poniżał, tak jak je, tak jak mojego brata.

Dziecko to skarb, to brylant, który trzeba szlifować, trzeba też wiedzieć jak, albo nawet być świadomym jak wiele jest warty, nawet taki nieoszlifowany. Te dzieciaki były wspaniałe, wrażliwe, pełne zapału do życia, to był mój skarb i tylko ja wiem jak bardzo stałam się bogata dzięki nim.

Drodzy rodzice życzę wam dużo szczęścia, jak wysyłacie swoje dzieci na kolonie, żeby osoby po kursie (który przeważnie zawiera się w pigułce trwającej jeden dzień), byli jak mój Andrzej, wyrozumiali, cierpliwi i liczący się z dzieckiem, a nie tacy którzy potraktują wasze dzieci jako balast, który utrudnia im życie..

Drodzy wychowawcy, jeśli mówicie, że dzieci to małe potworki i że nie można inaczej do nich podejść, to proponuje zmienić zajęcie, np. potrzebni są ludzie do przewracania gnoju, albo zbierania jabłek, a dzieci zostawcie w spokoju, jak sobie ktoś z czymś nie radzi to przede wszystkim powinien szukać winy w sobie. Tak dyscyplina jest ważna, nad tym muszę sama popracować, żeby dzieci nie weszły mi na głowę, ale ważne jest wsparcie, wyrozumiałość, podpisałam umowę, że na ten czas będę dla tych dzieci, matką i ojcem... a nie potworem...


Podziękowania dla Ani, Klaudii, Edyty, Beaty, Sary, Angeliki, Marty, Asi, Ali, Anastazji, Pauliny, Justyny, Kasi, Gosi, Ani, Patrycji, Marleny, Ewy, Patrycji, Żanety, Michała, Filipa, Michała, Maćka, Tomka, Radka, Maćka, Mateusza, Kuby, Sławka, Sławka, Konrada, KAROLA, Kacpra, Dawida, Sebastiana, Mateusza, Kamila, Amadeusza, Marcina i Marcina, no i oczywiście pani Asi, najbardziej dla mojego kochanie, który jednak przeszedł test i to na 6!

Brak komentarzy: